Strony

środa, 31 grudnia 2014

10 najlepszych singli 2014

http://somecosmicsongs.blogspot.com/2014/12/10-najlepszych-singli-2014.html
























Nie ma się nad czym rozwodzić. Jedziemy z dziesięcioma najlepszymi singlami 2k14, a więc zapraszam do posłuchania kilku kosmicznych piosenek.

niedziela, 28 grudnia 2014

Płyty 2014 #18

Bing & Ruth
Tomorrow Was The Golden Age
RVNG Intl.

Ostatnie w tym roku pisanie o płytach, ale za to każda z pozycji jest znamienita. Na początek zdecydowanie jedna z najpiękniejszych płyt mijającego roku, przepełniona cudownymi, klasycyzująco-ambientowymi pejzażami, za które w głównej mierze odpowiedzialny jest David Moore (a nie jak sugeruje nazwa duet Bing & Ruth...). Zauważyłem, że każdy, kto słuchał Tomorrow Was The Golden Age ma swoje własne, czasem zupełnie różne skojarzenia. Mnie na myśl przychodzi Julia Kent i jej intymne, klasycystyczne pieśni, dalej pełen rozmachu, błądzący po apokaliptycznym przedsionku, organiczny ambient Stars Of The Lid, a momentami słychać, że Moore jest prawdopodobnie wielbicielem Erika Satiego (znalazł się ktoś, kto potrafił złapać za nogi tego wybitnego kompozytora, sorry Ryszardzie) czy Philipa Glassa ("Police Police Police"). I wreszcie trochę mniej powiązań, ale jednak dostrzegam pewne pokrewne rysy ze wspaniałym Kaleidoscopic Larsa Horntvetha, ale przecież tu wcale nie chodzi o trafione referencje. Moore wytwarza tu swój własny teren, własne, unikalne uniwersum z pogranicza jawy, baśni i snu. Kompozycje, takie jak "TWTGA", "Strange Wind", "Reflector", czy moja ulubiona, zapisana pod indeksem trzecim "Just Like the First Time", nie tylko czarują odrealnioną, chłodną aurą, nie tylko pochłaniają całą świadomość słuchającego, ale próbują powiedzieć, najczulej jak potrafią, że wszystko, co dobre, jest już za nami i że już nigdy nie będziemy w stanie wrócić do tytułowego Złotego Wieku. I właśnie w tym gorzkim, melancholijnym smutku kryje się prawdziwe piękno.

Logic
Under Pressure
Def Jam Recordings

Właśnie, że wcale nie Run The Jewels, żaden J. Cole czy Freddie Gibbs. Już prędzej Mick Jenkins albo GoldLink, ale i tak najlepsze rapsy w tym roku należą do Logica. Nie dość, że kolo nawija z lekkością i niewymuszonym luzem dzięki melodyjnemu flow, to jeszcze ziomek zebrał całkiem kumatą ekipę bitmejkerów, która skleiła mu niespieszne, leniwie sączące się, oldchoolowe podkłady. Razem udało im się stworzyć robiące nieco mniejsze wrażenie (tylko momentami) good kid, m.A.A.d city. I choć brzmi to jak zarzut, to jednak w okolicznościach 2014 trzeba to odebrać jako props, bo wiadomo, że hip-hop od dłuższego czasu SSIE. Więc wracając, dobrze zapamiętam sobie pyszny 90sowy beat "Soul Foo D", zapętlony hook "Buried Alive", stukający o podłogę beat "Never Enough", gadki o Tarantino w oprawie zadymionego jazz-klubu w "Metropolis", prawie dziesięciominutową, tytułową opowieść, no i wreszcie ekstatyczny, niemal popowy opener, choć tak naprawdę cały longplay łykam bez kręcenia głową i wybrzydzania (nawet te przerwy "programowe" są całkiem spoko), bo czasami łapię się na tym, że tracki, które na początku podobały mi się mniej (na przykład "I'm Gone"), teraz śmigają częściej niż highlighty. Bo dla mnie to jest właśnie taka płyta, że nie muszę się na nic spinać, tylko mogę spokojnie słuchać. I to w Under Pressure lubię najbardziej.

Leon Vynehall
Music For The Uninvited
3024

Jeden z tych krążków, które można katować od początku do końca i nie czuje się cienia znużenia. Leon Vynehall rozrabia tu swoistą, idiosynkratyczną wizję czegoś na granicy deep-house'u (najbliżej mu chyba do DJ Sprinklesa) i ambient-techno (Gas), zahaczając nawet o poważkę (Reichowskie smyczki w otwierającym płytę "Inside The Deku Tree" nie są przypadkiem). Od utworów bije trudny do określenia, metafizyczny czar, a jednocześnie Music For The Uninvited to zestaw kapitalnych, grywalnych jointów nadający się na nocne harce w nocnych klubach. Serio, takie tracki jak zatopiony we brunatnej mgle "Goodthing", uduchowiona ekskursja "Be Brave, Clench Fists", pulsujący kubistycznym fluidem "Pier Children", rasowy post-house'owy anthem "It's Just (House Of Dupree)", częstujący gęstym basem i retro sznytem "Christ Air" i zamykający album, loung'owy zachód słońca "St. Sinclair" zbierają się na jedną z najlepszych kolekcji roku, bo Leon Vynehall zostawia niemal całą konkurencję z 2014 roku daleko w tyle. Zatem czytelniku, jeśli jeszcze nie słyszałeś tego wybornego krążka, a już zasiadłeś do tworzenia swojej listy podsumowującej rok w muzyce, to odłóż wszystko i posłuchaj tej wspaniałej, dźwiękowej uczty. Powodów do żalu nie będzie, a może nawet wręcz odwrotnie — kontakt z Music For The Uninvited okaże się miłą niespodzianką.

sobota, 27 grudnia 2014

piątek, 26 grudnia 2014

Ch-ch-ch-ch-changes, czyli co będzie się działo na SCS



Niby nic wielkiego się nie dzieje, ale kilka rzeczy się pozmienia (albo już pozmieniało). Ktoś pytał, czy blog ma swój fanpage, więc odpowiadam, że już ma:


Jednak przyznam otwarcie, że nie chce mi się go prowadzić, więc na razie tylko go sobie ZAKLEPAŁEM, i pełni bardziej funkcję informacyjno-komunikacyjną na drugim planie. Ale jeśli znajdzie się kilka osób, które śledziliby POCZYNANIA tego skromnego bloga, to za jakiś czas może się za to wezmę.

* * *

Całkiem możliwe, że wprowadzę jakieś ułatwiające poruszanie się po stronie skróty, no i planuję wprowadzić skalę ocen, tak, aby jednak oceniane pozycje zyskały KRYTYCZNY wydźwięk. Nawet przygotowałem sobie pewien szkic, ale pewnie całość pojawi się już w następnym, 2015 roku.

* * *

A jeśli chodzi o lata, to będzie podsumowanie. Tak szczerze mówiąc nie chciało mi się robić żadnych podsumowań w tym roku, ale jednak trochę nie mam wyjścia. Więc 31. grudnia pojawi się tutaj zestawienie najlepszych singli 2014, a 1. stycznia uderzę z listą albumów.

* * *

Chyba to wszystko, a skoro jeszcze trwają święta, to WSZYSTKIM czytelnikom życzę Wesołych Świąt.

wtorek, 9 grudnia 2014

poniedziałek, 1 grudnia 2014

czwartek, 27 listopada 2014

Płyty 2014 #17

Panowie
Zerwane (EP)
self-released

Stop  najgorsze disco-polo w mieście, nie umiem uwieść cię. E tam, skończmy te chujowe żarty, bo jeśli myślicie, że to są jakieś wygłupy, to się kurwa ŹLE POMYLILIŚCIE. Panowie tutaj rozjebują takich zawodników jak Panda Bear z Animalami ("Mr Noah" czy Centipede Hz są trochę cienkimi, bezbronnymi dupami w konfrontacji z "Jej serce wyrżnięte ze szkła"), Black Dice (goście powinni posłuchać "Mógłbym umrzeć dziś na luzie"; swoją drogą już sam tytuł tracka ZJADA ponad połowę plądrofonicznych bełkotów hajpowanych na Tiny Mix Tapes, więc o czym my tu rozmawiamy), Macintosh Plus (na Floral Shoppe nie znajdziecie takiego hiciora jak "Amatorzy i dupeczki"), czy Oneohtrix Point Never (podobno po wysłuchaniu tego materiału, a zwłaszcza "Pamięci prawie na pełnej", Daniel Lopatin chciał SPALIĆ wszystkie swoje krążki i tak jak Rafał Bielski "odejść od muzyki"), więc dajmy sobie spokój, naprawdę. Próbując ująć syntetycznie, całe Zerwane to naszpikowany uroczymi melodiami i widmowymi vocal-hookami, wykurwisty, przećpany sen, w którym fan disco-polo szuka płyty Milano około czwartej nad ranem. Tak że co ja tu będę więcej pierdolił  trzeba słuchać Panów, bo zajebiście grajo. Sami zobaczcie jak skaczą, zobaczcie jak ich serce pęka.

Arca
Xen
Mute

Z kolei ten chłopaczyna trochę zmiękł i znormalniał. Jego mixtape &&&&& był na tyle popieprzony i frapujący, że Kanye zaprosił go na ostatnią wieczerzę, a i FKA też mu sporo zawdzięcza. Nie dziwota, że mocno czekałem na longplej typa, zwłaszcza po tym, jak dziesięć miechów temu usłyszałem ten fragmencik (który swoją drogą koresponduje za sprawą motywu z "Failed"). Ale jak przyszedł czas na pełnoprawny album, to wenezuelski wizjoner Alejandro Ghersi zagrał nad wyraz zachowawczo. Nie wiem, czy dostał jakieś wskazówki od Mute, czy to jego własny wybór. Tak czy inaczej, na próżno szukać na Xen momentów iście porażających lub pokazujących coś zupełnie nowego. Arcę ratuje to, że jednak wytworzył swój unikalny, własny styl, będący mieszanką poronionej, narkotycznej elektroniki w duchu Autechre, smyczków i hip-hopowej konwencji, stąd też takie wałki jak tytułowy, "Sad Bitch", "Slit Thru", "Lonely Thugg" czy "Fish", to rzeczy robiące wrażenie. Jednak mimo wszystko oczekiwałem czegoś więcej i dużo bardziej wolę poprzedni, odważniejszy mixtape. Ale nie skreślam Ghersiego, bo w przyszłości powinien rządzić. No i ciekaw jestem, co wykombinuje z Björk. Na pewno warto czekać.

Objekt
Flatland
Pan

A tu mamy gościa, który na pewno kocha Warpa. TJ Hertz aka Objekt buduje pomnik dla Aphex Twina i Squarepushera (już drugi w trackliście "One Fell Swoop" zdradza wszystko), dość swobodnie podbierając i podkradając patenty od swoich ulubieńców czy idoli. Fajnie mu to wychodzi, ale tak prawdę mówiąc, czy nie lepiej wrócić sobie to staroci Jenkinsona i D. Jamesa, czy nawet wrzucić Syro? No i tu właśnie widzę słabość Flatland — albumu solidnego, nieźle wyprodukowanego, ale do bólu wtórnego, a w ostateczności nudnawego. Słychać, że Objekt dwoi się i troi, dorzucając do pakietu albo jakieś wątki z Detroit techno ("Ratchet"), industrialne przygrywki ("Strays"), albo jakieś Heckerowskie ambienty ("Agnes Apparatures"), ale nie porywa swoimi próbami. Trochę słabo słucha się podobnych rzeczy w 2014, gdzie szaleją pojebańcy z PC Music, ale Resident Advisor to łyknął, chociaż jak widać im niewiele potrzeba do szczęścia. Dla mnie to tylko sprawna, rzemieślnicza płytka, kopiująca dokonania gigantów elektroniki sprzed niemal dwudziestu już lat. Także nadal "nowa elektronika" nie do końca jest nową elektroniką, jak chcieliby co niektórzy, a najgorsze jest to, że jakoś nie widać nikogo, kto mógłby to wszystko ruszyć. Ale mam nadzieję, że jeszcze tacy ludzie się znajdą, i to już w najbliższym czasie.

niedziela, 23 listopada 2014

niedziela, 16 listopada 2014

Najlepsze polskie płyty XX wieku

Proszę Państwa, czasami żartujemy, ale chwila jest... HISTORYCZNA.

niedziela, 9 listopada 2014

Płyty 2014: Zaległości #3


Okej, chyba wszystko się udało i można wracać. Miał być trzeci odcinek z serii "Zaległości", więc jest. Co znalazło się na liście dwudziestu króciutko skomentowanych wydawnictw? Sami sprawdźcie.

niedziela, 12 października 2014

sobota, 4 października 2014

wtorek, 23 września 2014

Płyty 2014: Zaległości #1


Czyli zbiórka płyt, które choć może i istotne, to czasem nie do końca spełniły oczekiwania. Ale nie tylko takie albumy znajdą się w tym małym zestawie. Będą bardzo różne pozycje. Zresztą sprawdźcie sami. Do każdej krótki opis, żeby nie było.

poniedziałek, 22 września 2014

niedziela, 7 września 2014

Płyty 2014 #16

Hideki Kaji
Ice Cream Man
Boundee

Emigrujemy do Japonii w poszukiwaniu fajnych piosenek, tym razem zrobimy aż trzy postoje (jak tak dalej pójdzie, to będę musiał założyć osobnego bloga zajmującego się muzyką tylko Azji). Na pierwszym spotykamy Hidekiego Kaji, który już od dobrych kilku lat nagrywa ciekawe, ale mocno nierówne płyty (ze Swedish Swedish Winter polecam "Milk Way" i "Hello & Smile", a z Blue Heart tytułowy i "Green Day" [serio!]). Co koleś gra? W najlepszych songwriterskich momentach słyszę Cardigans, często baluje jak Jens Lekman czy Belle And Sebastian, a gdy postanawia pomóc sobie elektroniką, niby słychać jakieś Saint Etienne (ale trochę piąta woda po kisielu) Także spoko. Na Ice Cream Man, to jest na najnowszym krążku, obok singla "Tropical Girl", radosnego "Smile & Tea" (wokal trochę jak Szabrański) i "Summer Camp", czyli klawiszy The Cure albo "Love Will Tear Us Apart" spotykających japońskie disco-polo, idących razem na beztroski spacer, podobają mi się jeszcze dwie, moim zdaniem najlepsze piosenki. Są to wysmakowana wieczorno-Bacharachowska serenada "Rainy Day" oraz "Jam & Butter Song", najbardziej Cardigansowski, a przez to najbardziej nośny song na całym albumie, bo im bliżej tej szwedzkiej grupy, tym lepiej. Ten pierwszy kawałek to najlepiej ułożona piosenka z wysublimowanym przebiegiem i cudownie zjednoczonymi melodiami wokalu i instrumentów. Taki songwriting mi mocno odpowiada. A jeśli chodzi o "Jam & Butter Song": radzę zgłębić i po kolei badać kolejne odcinki, bo można natrafić na takie momenty, jak ten na 2:07 (aż chce się zaśpiewać Czuję się przy tobie mocno... / Tak jak młodzi chłopcy wiosną). Tak, Hideki Kaji to zdolny ziomek, a takimi kawałkami tylko potwierdza swoją kunszt.

Passepied
Makunouchi-Ism
Warner Music Japan

A tu już w zasadzie nie ma co wybierać i wyszukiwać, bo od pierwszego wałka wszystko działa. Ale nic w tym dziwnego, bo obsługujący klawisze lider grupy, Narita Haneda, studiował muzykę klasyczną na Tokyo University Of The Arts, więc i kawałki potrafi pisać. A zatem tak jak mówiłem, Makunouchi-Ism zaczyna się MOCNYM UDERZENIEM, czyli od "Yes/No", gdzie soczyste riffy gitar otaczają przylegające i zażerające plamy syntezatorów (1:41!). Potem leci "Tokyo City Underground" — to jeden z hajlajtów, gdzie huśtawkowe intro przechodzi w napędzaną całym arsenałem zajebistych motywów i zagrywek (od math-rocka po 12 Rods) bombę. Kolejne piosenki też działają, ale chciałbym zwrócić uwagę na fragmenty przemawiające do mnie najmocniej. A będą to przeładowany niesamowitą liczbą zakrętów i instrumentalnych partii (klawisze wariują i w ogóle ile tu się dzieje!) w ledwie ponad dwuminutowy "Seikimatsu Girl", oparty na skąpanym w echu riffie "Toryanse", z refrenem porywającym swoją witalnością, potem obezwładniający zabawną na swój sposób synth-linią energetyk "Matatabistep" i dialogujący z rozstrojonym pianinem dla dzieci oraz rasowymi pociągnięciami gitki "Asian" (prechorusy i chorus jak zgniatają!). Spokojniejsza końcówka z "Wasuremono" i "Meisou" udanie domyka ten szalony krążek, który potrafi sprawić całą masę radości. Przynajmniej mi sprawił.

Uwanosora
Uwanosora
Happiness Records

Debiutancki album tria Uwanosowa trochę mnie zaskoczył. Dwóch songwirterów i wokalistka (roczniki: 1989 i 1991) wysmażyli na swoim debiucie (!) znakomitą kolekcyjkę, która zachwyca w sferze melodyki i kompozycji. Uwanosora (co oznacza chyba tyle, co "zaniedbanie"), to chowające się gdzieś, stojące z boku, stonowane, delikatne i cieple piosenki, niestroniące od jazzowego  feelingu (chłopaki nie lubią chyba harcerzy) i wysmakowanego sztafażu. Moim ulubionym fragmentem jest chyba "Picnic Wa Arashi No Nakade", gdzie główną atrakcją są cudne kaskady harmonii, a jest ich tyle, że głowa pęka. Ale zapatrzona w Pata Methenego "Margaret", jak na niewiastę przystało, jest równie piękna, a w melodyjnej plątaninie "Skyscraper" zagnieździło się wspaniałe "Uuu, Uuu, Uuu", no i nie zapominam o ewidentnie pasujący na singiel otwieraczu "Kazeiro Metro Ni Notte", bo to wyluzowana skakanka po placu zabaw, gdzie zamiast karuzeli i huśtawek są akordy. W dalszej części programu mamy jeszcze subtelną bossa novę "Genkin Ni Karada Wo Hare", tytułowe interludium z harmoniami wokalnymi na modłę Beach Boys, czarujący fletami i dziwacznymi metrycznymi schodkami (3:02) "Umibe No Futari" czy zamykające całość, muśnięte disco-vibem (bas!) "Koi Suru Dress". I choć Uwanosora historii nie zmieni, to jednak ta trójka nagrała zwyczajnie wymiatający od deski do deski krążek. Nie ma co, Japonia rządzi. Jedyną wadą tego stanu rzeczy jest to, że nie ma kiedy myśleć o Polsce. Ale to już mój problem.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Płyty 2014 #15

Especia
Gusto
Tsubasa Records

Earth, Wind & Fire, Steely Dan, Madonna, Prefab Sprout, Papa Dance, Anna Jurksztowicz, Scritti Politti, Chic, Afro Kolektyw, Burt Bucharach, Pet Shop Boys, Macintosh Plus, Jessica Simpson, TLC, George Clinton, Joni Mitchell, Pat Metheny, Joe Jackson i wiele innych świetnych bandów, artystów i wykonawców. To wszystko w jednym kotle ugotował sześcioosobowy skład japońskiej młodzieży z formacji Especia (chyba mało kto ma tam przekroczone 20 lat), tworząc jeden z najbardziej przyjemnych popowych zestawów tego roku. Już sam pomysł skrzyżowania sophisti-popu, j-popu, disco-funku i vaporwave'u (choć akurat to raczej tylko nowinka ukryta głównie w króciutkich fragmentach płyty, niewnosząca wiele do całego materiału) na papierze robi wrażenie. Ale największe wrażenie robią piosenki, gdzie wyrafinowane przebiegi harmoniczne spotykają się z obłędnymi, hiper-nośnymi refrenami. Poza tym aranżacyjnie Gusto jest mistrzostwem świata. Nie będę nawet wymieniał hajlajtów, bo w zasadzie obok dość nachalnego remiksu "Umibe No Satie", popełnionego przez PellyColo i editu świetnego zeszłorocznego kawałka "Midnight Confusion", dokonanego przez Pureness Waterman, cała lista utworów to fajoskie jamy, przy których można sobie odpoczywać i do których spokojnie można tańczyć (no dobra, top3: 1) "Behind You" 2) "Foolish" 3) "Usotsuki Na Anela", ale pewnie zaraz się zmieni). Brzmi to trochę jak składak z serii The Best Of zasłużonego bandu z wieloletnim stażem, a przecież ci gamonie dopiero co skończyły gimbazę. Jeśli mój zachwyt na Gusto nie opadnie (trochę przydługie te numery, ale w tej chwili mi to nie przeszkadza), to będę miał jedną ze swoich płyt roku.

You'll Never Get To Heaven
Adorn (EP)
Mystic Roses

Wygląda na to, że Cocteau Twins nadal są niesamowitą inspiracją i punktem odniesienia dla wielu młodych (Ballet School) i już nie tak młodych (A Sunny Day In Glasgow) bandów. Jeszcze jeden przykład? Duet Alice Hansen oraz Chuck Blazevic zdają się pogrywać w podobnej lidze. Nazwę zespołu zaczerpnęli zapewne od piosenki Dionne Warwick, ale grają zupełnie co innego. Schowane, wyciszone, pozbawione drapieżności i hałasu, skąpane w onirycznym puchu, dream-popowe piosenki uwodzą nie tylko pięknym wokalem Alice, ciepłymi melodiami gitar, ale i atmosferą. Chyba najżywszy jest tu opener "Caught In Time, So Far Away", ozdobiony lśniącymi w ciemnościach gitarowymi motywami obezwładnia natychmiastowo. Dalej spokojny jak tafla jeziora w pogodną noc, cover Briana Eno "By The River". Bas przywodzi na myśl czołówkę Twin Peaks jak i cały serial — wykreowanie klimatu wyszło znakomicie. Potem krótki, ambientowy pasaż z trzaskami winylowej płyty i leci tytułowy "Adorn", będący jednocześnie najczulszym i najpiękniejszym fragmentem całej epki (unoszący się refren wyśpiewany anielską wokalizą — !). Ostatni utwór poprzedza wprawka na modłę Erika Satie, doprowadzając do kolejnej ambientowej próbki, tym razem ewokującej mistrza Eno ("Closer"). A skoro pojawiają się tak wielkie nazwy oraz nazwiska i to w pozytywnym kontekście, to wiadomo, że Adorn musi być dobre. Musi i jest.

Afrika Pseudobruitismu
Amen
self-released

To trochę hipsterskie gówno, ale trudno. Afrika Pseudobruitismu to jeden z tych gości, którzy nie wiedzą, co zrobić z czasem, więc próbują go zabić nagrywając dziwaczne rzeczy w swoich sypialniach. Jego Bandcamp jest dość obfity w wydawnictwa, więc czysty przypadek sprawił, że trafiłem właśnie na Amen. Gość bierze się za dwie rzeczy. Jedną są akustyczne próby przypominające freak-folk Animal Collective czy Pandy Beara (oczywiście w mocno ubogiej wersji). I ten element odnajdziemy w rozpoczynającym wydawnictwo "Cristo On The On" i "Xpressway To Yr Skull". Jednak lwia część materiału to trwająca ponad trzydzieści minut tytułowa suita, brzmiąca jak kosmiczna podróż bo astralnych odchłaniach Drogi Mlecznej. W ruch poszły stare syntezatory, nagrywane słabym sprzętem, dzięki czemu Afrika wyczarował bardzo interesujący klimat, najlepiej działający w drugiej części. Niby nic wielkiego się tu nie dzieje, a można odpłynąć. Pozostałe numery też mają fajne odjazdy ("Do You Believe In God?" — no comment). I za to właśnie lubię takich dziwaków i ich jeszcze dziwniejszą muzykę. Na pewno będę sprawdzał, jak idą kolejne eksperymenty tego zioma, bo wydaje się, że jeszcze nie raz może zaskoczyć.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Płyty 2014 #14

Young & Sick
Young & Sick
Harvest

Za wszystko odpowiada holenderski artysta Nick Van Hofwegen, czyli gość robiący okładki takim gigantom jak Maroon 5 czy Foster The People. Okazuje się, że potrafi też nieźle łączyć ze sobą dźwięki. Na tyle nieźle, że jego debiut to równiutko skrojona, wypolerowana hybryda nu-disco, r&b czy soulu, skroplona odrobiną jazzowej esencji ("Gloom"). A jak pojawiają się takie łatki, to wiadomo, że pojawią się też takie odnośniki jak Junior Boys (choć to nie do końca trafny strzał), Juvelen, a ostatnio Spazzkid i Thomas. Nic dziwnego, że zawartość Young & Sick mi się podoba. Od Prince'owej (w sumie cała płyta jest "Prince'owa") sielanki "Mangrove" (od razu przypomina się "Breakfast Can Wait"), przez doprawione całym asortymentem klawiszowych hooków "Ghost Of A Chance", pościelowe wylegiwanie się w "Counting Raindrops", do migającego i mrugającego synth-popowym ciepłem, highlightowego "Glass". Ale na tym się nie kończy — Hofwegen nie składa broni w połowie akcji. Wyposażony w synkopowy rytm "Valium", niemal balladowy smutek "Nowhere" czy uroczysty "Twentysomething" (coś jak kończący Biały Album "Good Night"), utrzymują napięcie krążka do ostatniego dźwięku. Może to nie są jakieś historyczne sprawy, ale Holender nagrywa tu więcej niż solidną płytę. I za to przybijam mu pionę.

Lido
I Love You (EP)
Pelican Fly

Kolo pochodzi ze Skandynawii, konkretnie z Norwegii, a jeszcze konkretniej z Oslo. Skąd go znam? Bo wyprodukował Liz jeden z kawałków ("Y2K") na Just Like You, więc mogłem śmiało sięgnąć po jego solowe wałki (i tajemnicą poliszynela jest, że to on odpowiada za Trippy Turtle i całe FoFoFadi). Co prawda na I Love You za wiele wspólnego z rzeczonym kawałkiem laski z Mad Decent nie ma (oj wiadomo, że coś tam się pokrywa, c'nie), ale za to jest sporo prog-popu, dużo basów, trochę footworkowej rytmiki, masę akcentów ewokującej wyczyny ludzi zjednoczonych pod wspomnianą wytwórnią, a przede wszystkim kilka fajnych melodii i refrenów, co pozwala zakwalifikować Lido do spoko typów. Tytułowy podbija do dzielni Underworld, co trochę śmieszy na początku, ale to rozczyniony z rozmysłem, sprężynkowy future bass. Część druga trochę przynudza, ale też zaliczam, za to "Money" jest najbardziej okazałym kwiatem w tym bukiecie. Nieco brutalne hooki klawiszy, schodkowe spadki, wokalne wycinanki — wszystko to Lido upchnął i zamknął w jednym tracku. Ostatni "Lost" trochę męczy, ale za to można wyłapać parę ciekawych producenckich tricków, więc też nie jest kompletnym niewypałem. Całe I Love You też nie, ma swoje lepsze i gorze momenty, ale Lido stać na nagranie znacznie lepszych rzeczy. Czekam więc.

Ninos Du Brasil
Novos Misterios
Hospital

Szukam nieustanie czegoś, co choć odrobinę przypomina topograficzne rejony debiutu Voices From The Lake. Niestety wciąż nie udało mi się niczego takiego znaleźć, ale w trakcie poszukiwać natknąłem się sofomor duetu Ninos Du Brasil, brzmiący jak VFTL po wpuszczeniu do tropikalnego lasu. Tworzą go włoski artysta Nico Vascellari oraz brazylijski perkusista Nicolo Fortuni. W porównaniu z debiutem, na Novos Misterios znacznie wydłużyli utwory, zmniejszyli szamańskie naleciałości i postawili na kozackie techno w brazylijskim sosie. "Sombra Da Lua" to moja ulubiona kompozycja — pulsujący bas w marszowym tempie prowadzi całą paradę rytmów wyjętych z dżungli, a przy tym dość mocno wżyna się w korę mózgową. "Legios De Cupins" wprowadza trochę delikatniejsze wątki, uwodząc jakimiś dzwoneczkami, potem mamy "Sepulturę" bez gitar, rytualne przywoływanie deszczu w "Miragem", zakończone sukcesem i imprezą w "Essenghelo Tropical". Na sam koniec dostajemy 10 minut kosmicznych dźwięków wabiących powoli tropikalny klimat, aż do rozkręcenia prawdziwego melanżu. Przypominają się niektóre sonaty Johna Cage'a, co uważam za całkiem ciekawe rozwiązanie, a duet zyskuje w moich uszach za otwartość głów. Warto też wspomnieć, że Ninos Du Brasil pojawią się w tym roku w Polsce przy okazji odbywającego się w Krakowie Unsoundu. Warto sprawdzić, na bank będą wymiatać swoimi sztosami rodem z (heh) Brazylii.

piątek, 15 sierpnia 2014

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Płyty 2014 #13

Fennesz
Bécs
Editions Mego

Dziwi trochę cisza wokół tego wydawnictwa. Przecież jeśli taki gość jak Fennesz wydaje nowy materiał, od razu powinna zacząć się jakaś wrzawa. Zwłaszcza, że Bécs to jak najbardziej świetna płyta, zanurzona w poetyce, którą Austriak zachwycał w pierwszej połowie 00s. Znowu sięga po gitarę i znowu wyczarowuje przepiękne, glitchowe soundscape'y (weźmy tytułowy), które przyprawiają o ciarki na plecach. Niebywałe, że już na poziomie samych tylko melodycznych rozwiązań (choćby tych w otwierającym "Static Kings"), Fennesz potrafi wciągnąć słuchacza. A do tego dochodzi przecież cała ta baśniowa niemal aura. Czasem pojawiają się ciemniejsze i bardziej skażone faktury ("nerwowe wakacje") jak w "The Lair" czy "Sav", ale jednak dominantą są delikatne podróże bo wymarłych i ciepłych, ambientowych lądach (polarne "Pallas Athene" czy bardzo udanie ewokujący cudowną i wyjątkową atmosferę Endless Summer "Liminality"). Oczywiście w tych podróżach Fennesz nie odkrywa niczego nowego, ale to w zasadzie nie ma znaczenia. Ważne jest to, że udało mi się wrócić do miejsca, które zapamiętaliśmy i pokochaliśmy od razu. Tak samo będzie z Bécs, i nikt nie będzie mógł tego zmienić.

Ben Frost
A U R O R A
Mute

Gdy słucham drugiego w kolejce "Nolana" nie mogę skupić się na niczym innym, poza powtarzającym się mantrowym pochodem bitu, ubranym w zbrutalizowany, szkarłatny skafander. Ta muzyka, mimo wszelkich zniekształceń i ogólnego poczucia zniszczenia, naprawdę żyje. Rytm hipnotyzuje, ale nie da się tego uchwycić, gdy nie skupimy i nie poświęcimy w całości naszej uwagi na słuchaniu krążka. Dopiero wtedy uderzy nas z całą mocą wejście na 5:23, wijące się jak jakaś arabska melodia odgrywana w samym środku wojennego tygla. To tylko jeden fragment, a przecież A U R O R A to niezwykle zintensyfikowany krążek, pełen nieokiełznanych elektronicznych strumieni, którym wtórują pierwotne niemal rytmy, wbijające się w słuchacza i miażdżące go raz za razem ("Secant" będzie dobrym odzwierciedleniem tej taktyki). W końcu Frost generuje też dźwięki obłąkane ("Sola Fide"), a także potężną ścianę dźwięku (miniaturka "Diphenyl Oxalate"), po której wprowadza chwilę oddechu ("No Sorrowing"), budując tym samym piekielnie dynamiczną i inteligentną narrację. Bo trzeba też powiedzieć, że A U R O R A to coś w rodzaju słuchowiska, niekoniecznie nadającego się na sobotnie popołudnie. Ważne jednak, że robi oszałamiające wrażenie. Wrażenie przerażające, a jednocześnie tak piękne, jak tylko piękna może być zagłada.

Jefre Cantu-Ledesma
Songs Of Forgiveness
Baro Records

Z różnym skutkiem śledzę to, co nawywijał Cantu-Ledesma, bo gość ma tendencję do zanudzania. Na Songs Of Forgiveness akurat tego nie ma. Dwa długie, dwudziestominutowe pasaże marzycielskiej, ambientalnej projekcji wywołują zupełnie inne uczucia od nudy. Formalnie trochę przypominają się pomnikowe już loopy Williama Basinskiego, faktury wskazują na koligację z Suburban Tours i oficyną Olde English Spelling Bee, a i na pewno ciemna natura Grouper jest tu obecna. Najistotniejsze jest jednak to, że Ledesma wykroił tu piękne melodie, które gdy ulegają kolejnym powtórzeniom, tworzą cudowne fluidy. Już strona A zachwyca przestrzennością i dystyngowanym czarem, ale chyba jeszcze bardziej urokliwa jest strona B, gdzie eteryczne partie gitary wtopione w senną mgiełkę, rozświetlają cały ten baśniowy pejzaż. Świetna płyta do relaksu, a i kontemplować można. Teraz pozostaje tylko sięgnąć po Songs Of Remembrance — drugą tegoroczną albumową pozycję producenta. Mam nadzieję, że tam również udało się Ledesmie stworzyć rzecz w podobnym klimacie, a jeśli nie, to że przynajmniej poziom Songs Of Forgiveness został utrzymany. Niebawem to sprawdzę, a na razie zatapiam się w dźwiękowych strumieniach i patrzę na kwiaty.