Strony

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Płyty 2014 #13

Fennesz
Bécs
Editions Mego

Dziwi trochę cisza wokół tego wydawnictwa. Przecież jeśli taki gość jak Fennesz wydaje nowy materiał, od razu powinna zacząć się jakaś wrzawa. Zwłaszcza, że Bécs to jak najbardziej świetna płyta, zanurzona w poetyce, którą Austriak zachwycał w pierwszej połowie 00s. Znowu sięga po gitarę i znowu wyczarowuje przepiękne, glitchowe soundscape'y (weźmy tytułowy), które przyprawiają o ciarki na plecach. Niebywałe, że już na poziomie samych tylko melodycznych rozwiązań (choćby tych w otwierającym "Static Kings"), Fennesz potrafi wciągnąć słuchacza. A do tego dochodzi przecież cała ta baśniowa niemal aura. Czasem pojawiają się ciemniejsze i bardziej skażone faktury ("nerwowe wakacje") jak w "The Lair" czy "Sav", ale jednak dominantą są delikatne podróże bo wymarłych i ciepłych, ambientowych lądach (polarne "Pallas Athene" czy bardzo udanie ewokujący cudowną i wyjątkową atmosferę Endless Summer "Liminality"). Oczywiście w tych podróżach Fennesz nie odkrywa niczego nowego, ale to w zasadzie nie ma znaczenia. Ważne jest to, że udało mi się wrócić do miejsca, które zapamiętaliśmy i pokochaliśmy od razu. Tak samo będzie z Bécs, i nikt nie będzie mógł tego zmienić.

Ben Frost
A U R O R A
Mute

Gdy słucham drugiego w kolejce "Nolana" nie mogę skupić się na niczym innym, poza powtarzającym się mantrowym pochodem bitu, ubranym w zbrutalizowany, szkarłatny skafander. Ta muzyka, mimo wszelkich zniekształceń i ogólnego poczucia zniszczenia, naprawdę żyje. Rytm hipnotyzuje, ale nie da się tego uchwycić, gdy nie skupimy i nie poświęcimy w całości naszej uwagi na słuchaniu krążka. Dopiero wtedy uderzy nas z całą mocą wejście na 5:23, wijące się jak jakaś arabska melodia odgrywana w samym środku wojennego tygla. To tylko jeden fragment, a przecież A U R O R A to niezwykle zintensyfikowany krążek, pełen nieokiełznanych elektronicznych strumieni, którym wtórują pierwotne niemal rytmy, wbijające się w słuchacza i miażdżące go raz za razem ("Secant" będzie dobrym odzwierciedleniem tej taktyki). W końcu Frost generuje też dźwięki obłąkane ("Sola Fide"), a także potężną ścianę dźwięku (miniaturka "Diphenyl Oxalate"), po której wprowadza chwilę oddechu ("No Sorrowing"), budując tym samym piekielnie dynamiczną i inteligentną narrację. Bo trzeba też powiedzieć, że A U R O R A to coś w rodzaju słuchowiska, niekoniecznie nadającego się na sobotnie popołudnie. Ważne jednak, że robi oszałamiające wrażenie. Wrażenie przerażające, a jednocześnie tak piękne, jak tylko piękna może być zagłada.

Jefre Cantu-Ledesma
Songs Of Forgiveness
Baro Records

Z różnym skutkiem śledzę to, co nawywijał Cantu-Ledesma, bo gość ma tendencję do zanudzania. Na Songs Of Forgiveness akurat tego nie ma. Dwa długie, dwudziestominutowe pasaże marzycielskiej, ambientalnej projekcji wywołują zupełnie inne uczucia od nudy. Formalnie trochę przypominają się pomnikowe już loopy Williama Basinskiego, faktury wskazują na koligację z Suburban Tours i oficyną Olde English Spelling Bee, a i na pewno ciemna natura Grouper jest tu obecna. Najistotniejsze jest jednak to, że Ledesma wykroił tu piękne melodie, które gdy ulegają kolejnym powtórzeniom, tworzą cudowne fluidy. Już strona A zachwyca przestrzennością i dystyngowanym czarem, ale chyba jeszcze bardziej urokliwa jest strona B, gdzie eteryczne partie gitary wtopione w senną mgiełkę, rozświetlają cały ten baśniowy pejzaż. Świetna płyta do relaksu, a i kontemplować można. Teraz pozostaje tylko sięgnąć po Songs Of Remembrance — drugą tegoroczną albumową pozycję producenta. Mam nadzieję, że tam również udało się Ledesmie stworzyć rzecz w podobnym klimacie, a jeśli nie, to że przynajmniej poziom Songs Of Forgiveness został utrzymany. Niebawem to sprawdzę, a na razie zatapiam się w dźwiękowych strumieniach i patrzę na kwiaty.