Strony

piątek, 11 kwietnia 2014

Płyty 2014 #3

Millie & Andrea
Drop The Vowels
Modern Love

Współpraca Andy'ego Stotta i Milesa Whittakera (Demdike Stare) dała rzeczywiście "owocowe" efekty. Przyznam, że to chyba jedna z najlepszych rzeczy, w jakiej maczali palce, i mówię tu o działaniach każdego z osobna. Zaczyna się od "GIF RIFF" – ułożonej w mocno startym naczyniu jakiegoś tubylczego laboratorium, gdzie odbywają się rytualne badania nad minimal-music. Potem mamy już grę w otwarte karty – na "Stay Ugly" producenci sięgają jakby po wyciek Timeless, zmieniają jego strukturę w zużytą fotograficzną kliszę (ten beat!) i wszystko to wlewają w zniszczone plenery podkładu. Wreszcie sięgają po Aphex Twina i Squarepushera, ściskają i scalają ze sobą ich poetyki i urabiają z nich zdekonstruowany dubstep. Tym tropem podążają na "Spectral Sources", gdzie rozsiane po ścieżkach, poprzerywane sample składają się w żywiołową, nastawioną na taniec całość. "Corrosive" to z kolei posiłkowanie się czymś w rodzaju prymitywnych komputerowych fal, do których dołącza jungle'owa kanonada kapitalnie wzmacniająca napięcie. Oczywiście znowu przy tych dźwiękach myśli wędrują w stronę Goldiego. Wydaje się, że końcówka należy do Whittakera, bo tempo zaczyna zwalniać, a struktury zaczynają przemieszczać się w bardziej lotne, zamglone i dziwniejsze rejony (trzeszczący motyw zamykającego album "Quay" będący jakąś próbą nawiązania dialogu z "Like Spinning Plates" dowodzą o tym najdobitniej). Wszystkie te czynniki składają się na interesującą wiązką elektroniki, ambientu, d&b, dubstepu i IDM-u, o którą chyba nie podejrzewałbym tych dwóch artystów. Tym bardziej cieszy poziom krążka, a w całej sytuacji smuci to, że "masowy alternatywny słuchacz" i tak woli słuchać niemiłosierne nudy w postaci nowego Metronomy chociażby od zaklętego w gąszczu elektronicznej siatki Drop The Vowels.

Avey Tare's Slasher Flicks
Enter The Slasher House
Domino

Różne rzeczy można przeczytać o zapowiadającym album singlu "Little Fang". Przyznaję, że mi taka Arielowa zagrywka ze strony Davida Portnera odpowiadała. Nie szalałem może z zachwytu, ale zdecydowanie uznałem ten estetyczny skok za udany. Nie mogę tego powiedzieć o Enter The Slasher House. Z prostej przyczyny – Avey postawił na uproszczenie estetyki Animali z okresu Strawberry Jam, kastrując niejako świetny przecież album kolektywu z bezkompromisowości, dziwności i dzikości. Trochę sytuacja analogiczna do postępowania Thoma Yorke'a – jego Atoms For Peace to taki odpowiednik Aveyowych Slasher Flicks. Niestety obu liderom nie udało się stworzyć dzieł tak rozlegle znakomitych w porównaniu z dokonaniami ich macierzystych formacji. Portner owszem układa całkiem niezłe rzeczy, ale nie ma w nich ani nośności (w końcu stawia na pop) ani specjalnych walorów kompozycyjnych. Oczywiście produkcyjnie udaje się wykreować naprawdę świetny muzyczny kolaż Animalowego stylu z uproszczoną, piosenkowo-elektroniczną konwencją. Przy wszystkich tych nietrafieniach Avey i tak może czuć, że "zrobił coś dobrego", bo w końcu takie piosenki i tak zawsze będą lepsze od całego legionu promowanych i hype'owanych miernot.  W końcu Enter The Slasher House dla pewnej grupy odbiorów będzie "muzyką awangardową", zwłaszcza w naszym kraju, w którym przecież "Rolowanie" uznano za awangardę... Śmieszne, ale niestety prawdziwe.
PS: tu recka na FYH!

Sza
Z
Top Dawg

Na wstępie od razu rzuca się imponująca lista producentów materiału (m.in. Felix Show, Mac Miller czy Toro Y Moi) i featuringów (Kendrick, Chance The Rapper i Isaiah Rashad). Mimo to Solana Rowe nie znika gdzieś w przepychu uznanych postaci i zdecydowanie jest widoczna. Jej Z jest poniekąd czarniejszą, retro-oldchoolową wersją pędzącego ku przyszłości Cut 4 Me Keleli. A to znaczy, że faktycznie udało się jej nagrać świetną płytę – lekkie, relaksujące i bujające kawałki r&b zostały dopieszczone i dostosowane do stylu Szy (ale nie CISZY). Choćby uspokajający "UR", stojący w miejscu niczym woda w jeziorze "Child's Play" z gościnną nawijką Chance'a, nęcący błagalnym zaśpiewem "Green Mile" czy posiłkujący się Marvinem Gayem, kapitalny joint "Sweet November" to tracki wprost stworzone do umilania leniwych popołudni. Ale bardziej "ożywione" numery na Z też się znajdą – wychwalana już od dłuższego czasu "Julia" to jeden z najjaśniejszych momentów albumu. Felix Show wykroił tu prawdziwe pasma brylantowych synthów i zamknął to wszystko w groove'owym układzie, w którym Sza znalazła się znakomicie. Swoje zrobił też Chaz Bundick w "HiiJack" – on z kolei pobawił się małymi skrawkami sampli, udobruchanymi zamiatającymi hi-hatami. Na takim tle Solana snuje swoją narrację, trafiając bezbłędnie w przygotowaną ścieżkę. Jeśli na coś narzekać, to na brak momentów rozrywających doszczętnie – nie oszukujmy się, Sza niczego nowego tutaj nie odkrywa i to największa wada tego albumu (bo przecież nie epki). Ale iluż chciałoby mieć taki problem? Nie będę nawet zgadywać, bo szkoda zdrowia i życia.