Strony

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Manhattan: "Szanowni Państwo, przed śmiercią źle się czułem" (DRAW, 2014)

"I do pop 'cause that's what my heart goes, I don't call it art, no sir". Niby tak, bo pop to w końcu pop i z łatwością wyślizguje się z potężnych objęć sztuki. Mimo tych prostych podziałów i twardych kwalifikacji casus Manhattanu wydaje się aż nazbyt problematyczny. Oczywiście gdy w sukurs przyjdzie pogląd życiowy, wszystko pozostanie w jasnym i klarownym świetle — mamy tu fajny, przebojowy singiel, który bez wątpliwości możemy włożyć do szufladki z popowymi piosenkami. I na tym można poprzestać — "koniec miszczostw". Kłopot jednak wciąż istnieje, a pozostawiając singiel Manhattanu w takim położeniu, nawet urasta i piętrzy się do olbrzymich wprost rozmiarów.

Wchodząc głębiej (czyli po prostu słuchając) łatwo dojść do wniosku, że Kuba Czubak, Borys Dejnarowicz, Michał Hoffmann, Szymon Lechowicz, Piotr Maciejewski, Kuba Sikora, Michał Stambulski i Mateusz Tondera postanowili przygotować zamach na całą popową konwencję, wykręcając misterną suitę w rodzaju tych potwornie donośnych, wielowątkowych, składających się z wielu elementów (think "Paranoid Android", "Bohemian Rhapsody", "Echoes" czy "Close To The Edge") arcydzieł. Z tą jednak różnicą, że oktet wszystkie siły wtłacza w konwencję popowej piosenki, snując swoją wyrafinowaną narrację nie w obrębie rockowego dyskursu, z którym mierzyło się przecież już wielu i to z bardzo dobrym skutkiem, a właśnie wokół schematu piosenkowego, a więc tego najprzystępniejszego i najbardziej powszechnego dla muzyki rozrywkowej. Dochodzimy więc do wniosku, że Manhattan manifestując swoją poetykę, podnosi instytucję popowego myślenia do rangi sztuki.

Jasne, przecież to miało już miejsce w historii. Weźmy choćby Beach Boysów, Beatlesów, Radiohead czy Talk Talk — wszyscy oni swoimi utworami niejednokrotnie próbowali przetransponować pop pod jurysdykcję sztuki. Z tym że często świadomie rezygnowali z narzędzi, które przysługują piosence. Natomiast projekt Manhattan odważnie stawia sobie za zadanie stworzyć coś, co będzie stricte piosenką ze względu na swoje ramy, ale w środku, można powiedzieć nadzieniem całości, będzie zestaw bez mała wykwintny, poszukujący i przekraczający schematy radiowych piosenek tak dalece, jak to tylko możliwe. I dlatego właśnie takie działanie może spotkać się z kompletnym niezrozumieniem. Przeciętny słuchacz nie potraktuje tego zupełnie serio — uśmiechnie się, być może znajdzie w piosence swój ulubiony fragment, który z jakiejś osobistej przyczyny mu się spodoba i tyle. Doceni pewnie to, że tekst jest po polsku, bo dla większości tekst jest jeśli nie najważniejszy, to na pewno mega ważny (wystarczy sprawdzić recepcję polskiego hip-hopu czy takich "hitów" jak "My Słowianie" żeby się o tym przekonać). Ale gdyby zapytać go o cały kompozycyjny zamysł, odparłby pewnie: "Proszę Państwa, kompozycją to były "Schody do nieba" Zeppelinów". A zatem dopiero gdy zamiast klawiszowych melodii usłyszy patetyczne zrywy gitar, wtedy bez żadnego "ale" powie: "to jest sztuka". Mimo wszystko jednak obstawałbym przy takim rozróżnieniu, gdzie "Szanowni Państwo, przed śmiercią źle się czułem" (wreszcie padł tytuł!) można spokojnie rozpatrywać w tym samym kontekście, w którym powszechnie rozpatruje się "A Day In The Life", "Sistar Ray", "God Only Knows" czy "Like A Rolling Stone" — wszystkie wymienione utwory w tym akapicie zasługują na określenie "sztuka".

A jeśli tak, to znaczy, że wszystkie te utwory szczycą się czymś wyjątkowym, czymś wyróżniającym je na tle całości dorobku muzyki popularnej. Nie ma co się rozwodzić nad walorami piosenek Beatlesów czy Beach Boysów, bo to są jakby aksjomaty, wiadomo. Ale co wyróżnia singiel Manhattanu oprócz długości? Chyba to, w jaki sposób zostaje zbudowany — sam układ i kompozycja. Suitalno-kalejdoskopowa forma, przypominająca trochę nieistniejący mash-up końcowych miniatur Abbey Road z "Until We Die" Maxa Tundry (ten drugi człon wydaje się całkiem niezłą asocjacją z debiutem M. — nawet nazewnictwo się jakoś pokrywa), pęka w szwach od zabójczych progresji akordów, których nie można usłyszeć włączając którekolwiek komercyjne radio w Polsce, a podejrzewam, że i ze znalezieniem światowych rozgłośni byłoby trudno. A poza tym takie elementy jak wszelkiego rodzaju zabiegi na tkance harmonicznej, a więc zmiany tonacji czy modulacje, operowanie asymetrycznymi fakturami, batalie toczone z polimetrią, instrumentalne quasi-mostki, nieodstające bardziej nośnym, okraszonych śpiewem, fragmentom kompozycji czy wreszcie chwytający "za rogi", traktujący o tematyce eschatologicznej tekst legitymizują "Szanowni Państwo" jako coś skrajnie jednostkowego, coś, czego chyba jeszcze nie słyszeliśmy.

Zanim zacznę swoją nieporadną "analizę" zaznaczę, że nie będę się tu wdawał, w odczytywanie, który songwriter jest odpowiedzialny za konkretną sekundę, bo na bank coś poplączę czy przestrzelę. Choć oczywiście jeśli ktoś orientuje się w działaniach Afro Kolektywu, Carb Invasion, Sorji Morji, Microexpressions, Armando Suzette, projektach Borysa Dejnarowicza i wszystkich tych projektach, w których udzielają się lub udzielali członkowie Manhattanu, nie będzie miał większego problemu (chociaż wiadomo, że do końca nie można być pewnym niczego) z rozszyfrowaniem, który fragment kompozycji jest naznaczony nazwiskiem odpowiedniego muzyka. To tyle krótkiego usprawiedliwienia, czas na próbę wejścia w głąb utworu.

Zaczyna się od zapętlonego motywu przypominającego dziwaczne próby witch-house'owych grajków, a następnie zostaje to ożenione z rytmiką przejętą jakby z kawałka "Daleki świat" zespołu Wrak. Potem pojawiają się pierwsze linijki: "W historii tej nie będzie mnie / Chyba że chcesz, pojawię się" — jak żywe stają przede mną "lyriksy" Papa Dance. Zresztą tekst łączy się często ze stylistyką Papsów (weźcie moment na 4:37, w którym pojawiają się słowa "Pamiętam arka szła na dno" i dalej, choćby "Niagara łez" — czyste Papa Dance przecież; a jak to się potem zazębia z gitarowym riffem na modłę XTC!), autorów Poniżej krytyki — albumu, który za sprawą Manhattanu doczekał się chyba największego hołdu, a przez to potwierdziło się, że od dawna jest kamieniem milowym polskiego niezalu (spróbujcie obalić tę tezę!). W tym fragmencie przede wszystkim główną rolę odgrywają klawisze różnych barw, ale tylko przez chwilę, bo po nich odzywa się kapitalna partia basu, na tle którego słyszymy powtarzające się jak mantra słowa: "proszę, błagam, poker, pasjans, proszę, błagam, ciemno, jasno". Do całego zamieszania dołączają się laserowe sekwencje klawiszy, przedzierające słowa o niemożności pokonania śmierci i cała akcja wyraźnie eskaluje. Nieźle, co?

Naturalnie pomijam tu wiele bardzo istotnych rzeczy i cały legion niuansów oraz detali, o których zwyczajnie nie da się napisać wyczerpująco. Przynajmniej ja nie jestem w stanie, dlatego skupiam się na tych refleksjach, które w moim odczuciu w jakiś sposób spajają i stanowią trzon całej kompozycji. Zatem kolejnym etapem jest fragment Dejnarowicza o arce (4:37), przełożony z narracją przywołującą band Andy'ego Partridge'a, płynnie przechodzący w umowne zakończenie pierwszej części suity. Od ósmej minuty pojawia się instrumentalne wprowadzenie w niecodziennym metrum, po czym wyłania się Tondera ze swoim rozpoznawalnym natychmiast, piosenkowym tokiem. Przyznaję, że to jeden z tych momentów "Szanowni Państwo", które cenię zdecydowanie najwyżej — mimo całego, chciałoby się powiedzieć akademickiego zagmatwania, ta część jest niesamowicie nasycona popowymi pierwiastkami, dającymi muzyce niebywałej nośności. Oczywiście fragmentowi o samotności wśród arbitrów nie ustępuje prawdziwa popowa miazga z melancholijno-beatlesowskim wokalem Czubaka (9:41). Wolę ten dźwiękowy odcinek od praktycznie całej, pławiącej się nudnawej tematyce z równie nudnawą warstwą muzyczną, krajowej (i momentami nie tylko) scenie pop. 

Po takiej dawce przychodzi czas na jazzująco-ambientowe interludium, bezpardonowo przerwane chamskim, niemal prostackim beatem. Zawsze przy tym momencie się uśmiecham, a gdy swoje dodaje Lechowicz (sorry, jeśli pomylę się przy rozpoznawaniu czyjegoś głosu; mam nadzieję, że na razie trafiałem), jestem już całkowicie bezradny. A dopiero po wejściu gitarowej zagrywki o posmaku The Smiths i pojawiającego się hooka powracających słów "Te dzwony i te biedne głuche wróble", czuje się już totalnie rozłożony na łopatki i mięknę. A całość wciąż okalają synthowe wzory. Wreszcie perkusja puszczająca oko do słynnego solo Ringo Starra z "The End" sprowadza elegijną, z dodatkiem jakiegoś Sketches Of Spain, prowadzoną z prawie Hollywoodzkim rozmachem, kodę całej historii. Okazuje się, że wszystko co słyszeliśmy, było tylko snem i że czas się obudzić. Oznacza to, że "Szanowni Państwo" było ekwiwalentem całego życia jednostki? A może to historia o końcu ostatecznym? A może jakiś rodzaj wycieczki krajoznawczej po meandrach historii muzyki? Wtedy słowa "Szanowni Państwo, przed śmiercią źle się czułem" musi wypowiadać sam Songwriting, który z powodu niemożności zaistnienia na początku XXI wieku po prostu umarł. Manhattan nie mógł się z tym pogodzić, więc doprowadził do jego zmartwychwstania, a to były właśnie pierwsze słowa, jakie padły podczas konferencji prasowej niedawnego denata. Wszakże czy okres i data premiery utworu są tylko i wyłącznie przypadkiem? Nie sondze.

No dobra, wiadomo, totalna nadinterpretacja, którą można uznać za zwyczajne pierdolenie. Ale jej źródło jest jak najbardziej autentyczne, bo co by nie powiedzieć, kończą się nowe środki i formy piosenki, a niemal cała powstająca muzyka wydaje się do bólu wtórna i przewidywalna. Dlatego pojawienie się takiego projektu jak Manhattan może spowodować (przynajmniej powinno) duży ferment wokół całej tej smutnej sytuacji. Zobaczymy jeszcze, co uda się zespołowi zdziałać przy wydaniu albumu (na razie nie wiadomo kiedy się ukaże). Liczymy na dalsze zjawiskowe i zaskakujące dźwięki i piosenki. Ale to wydarzy dopiero za jakiś czas. Dlatego teraz pozostaje mi przybić pionę z oktetem (czy osiem pion) i wraz z Paddym McAloonem czekać na dalsze wieści od nowej "supergrupy". To chyba najprostsza z możliwych dróg.