Strony

wtorek, 6 maja 2014

Płyty 2014 #7

Damon Albarn
Everyday Robots
Parlophone

Czas na zhejtowanie paru płyt, bo jednak obecny rok nie jest pełen tylko i wyłącznie udanych wydawnictw (oczywiście pomijam tak słabe i nieistotne albumy jak np. Metronomy). Pierwszym w kolejce jest Damon Albarn ze swoim w pełni debiutanckim albumem (bo Democrazy było jednak zbiorem dem). No i niestety coś nie poszło — zamiast frapujących, obezwładniających i porażających pieśni frontman Blur zaserwował płaską, bezbarwną i nudziarską zbieraninę piosenek, w większości opartych na harcerskich akordach. Płyta The Good The Bad And The Queen, mimo swojej monotonii i skostniałości, przy Everyday Robots wypada jednak lepiej, nie wspominając o dorobku Blur, gdzie Think Tank czy 13 (akcentuję bardziej "dojrzałą" stronę, bo Parklife czy The Great Escape też miażdżą ER) jawią się nieosiągalnym kosmosem. Albarn chyba myślał, że wystarczy do kilku szkiców podkleić parę afrykanizujących motywików, trochę smyczków oraz smutny wokal, i dzięki temu osiągnie sukces. No nie, nie osiągnie. Jedynie fanboye songwritera i lubujący się w "ładnych" i "uroczych" piosenkach kupią w całości ten album, jednak gdy na chłodno posłucha się na takich "numerków" jak "Mr Tembo", "Hostiles", "The Selfish Giant" (Damonie, nie obrażaj Erika!) czy "Heavy Seas Of Love", to jedyną reakcją będzie... ziew. Nie muszę chyba nawet wytaczać klasycznego argumentu: "gdyby nagrał to jakiś anonimowy grajek z UK, pies z kulawą nogą by nie przeszedł", bo nie chcę całkowicie dobijać tak wielkiej postacią, jaką Albarn przecież jest. Niestety, zawodzi totalnie, bo przecież każdy wie, że gość potrafi pisać mistrzowskie piosenki o smutnawym kolorycie. Ale na Everyday Robots takich nie ma — wręcz odwrotnie, choć do katastrofy też daleko. Dlatego chyba dobrze się dzieje, że Blur nie nagrywa nowej płyty, bo taki powrót mógłby okazać się kompletną porażką.

Pixies
Indie Cindy
PIAS

Taką porażką okazał się powrót legendy indie-rocka, czyli Pixies. W sumie to nie jest jakaś zupełnie fatalna płyta. Chodzi o to, że z zagmatwania, surowości riffu i bezspornego zażerania poprzednich, świetnych i wielkich dokonań grupy Francisa Blacka nie zostało nic. Bliżej im do jakiegoś alt-rocka dla licealistów czy kulawego hard-rocka dla podstarzałych fanów czy po prostu do miałkiego pop-rocka (jakieś Bon Jovi czy coś ). Ale spokojnie, tylko się zbliżają, odległość nadal jest bardzo duża. Najgorszy jest brak dobrych, "wpadających w ucho" piosenek, bo na pewno ładniutki "Ring The Bell" czy zaczynający się kabaretowo "Bagboy" do takich nie należą. Już nie chcę się pastwić nad takimi wałkami jak "Another Toe In The Ocean", bo leżącego się przecież nie kopie. Naprawdę, trzeba było zbastować z tym powrotem, bo zamiast odświeżenia chwały gigantów niezalowego rocka wyszedł blamaż. Myślałem, że skończy się na epce, a kapela wydała jeszcze dwie i skleciła z tego oficjalnego długograja. Nawet nie wiedzą, jak sobie zaszkodzili. Mam nadzieję, że już więcej płyt Pixies nie nagra, bo jeśli to znowu będą podobne próby jak Indie Cindy, to chyba nawet fanatycy pokażą zespołowi faka. Ja na razie mimo wszystko zamierzam ręce trzymać przy sobie.

St. Vincent
St. Vincent
Loma Vista

No co mogę powiedzieć — nie dam się nabrać na te ociężałe klocki zaserwowane przez panią Annie. To, że siedzi na piaskowym tronie na pąsowym tle nic nie znaczy. Wszystkie songwriterskie ubytki, niepowodzenia i braki tuszuje całkiem spoko produkcja, ale to w zasadzie podkreśla co drugi recenzent, więc daruję sobie dalsze "wchodzenie" w ten temat. Bardziej podkreślę, że zamiast wyjebanego hiper-digi-chart-popu, St. Vincent jest wizytówką dość nieudolnych klisz (jakieś Radiohead, Kate Bush, Talking Heads — widać ten album nagany z Byrnem mocno na nią wpłynął). A zaśpiew w "Prince Johnny" to plagiat jakiego kawałka, który w tej chwili wyleciał mi z głowy (jak mi się przypomni, to uzupełnię). No szkoda, bo to w sumie mogła być dobra płyta, tyle tylko, że chyba Annie Clark nie potrafi udźwignąć ciężaru i wykłada się na kompozycyjnym aspekcie. I swoją drogą ten self-titled to trochę znak czasów — produkcja bezczelnie zastępuje muzykę, a masy się nabierają. Annie wciąż ma szansę wyszarpać się z tego "trendu", bo potencjał ma, co kilka numerów zdradza. Niestety, na razie o wszystkich pozytywnych stronach krążka decyduje kostium producenta. Może na następnej płycie to się zmieni i Amerykanka ułoży wreszcie świetne piosenki. Kibicuję i tego jej życzę, ale na razie nie daję się nabrać.