Postanowiłem wreszcie coś napisać o nowych płytach. I od razu wziąłem się za bardzo głośne tytuły: Holly Herndon, Sufjan Stevens i Kendrick Lamar.
Holly
Herndon
Platform
4AD /
Rvng Intl.
Herndon
potwierdza tym albumem to, co już od dawno było wyraźnie
odczuwalne. Chodzi mianowicie o to, że zawartość Platform,
która w zamierzeniu ma być "muzyką przyszłości",
futurystyczną wizją świata przełożoną na dźwięk czy
symulakrycznym zbiorem odkrywającym ponowoczesny świat, gdzie
rządzi cyfrowy postęp i jakiś digitalny dyskurs, w rzeczywistości
jest tym, na co stać obecnych muzyków w 2015 roku. Dokładnie w
tym, a nie w 2035 czy 2055. Już sam fakt, że słuchając longplaya
co chwilę mam skojarzenia z Ellen Allien, Björk czy Aphex Twinem (a
więc z postaciami unikalnymi, ale jednak przypisanymi do pewnego
odcinka w czasie, czy się tego chce, czy nie), a czasami nawet z
Cabaret Voltaire, co nie świadczy zbyt dobrze o idei, jaka wyłania
się z "Morning Sun" czy "Home". To wciąż
intrygujący model eksperymentowania z taneczną elektroniką,
dostarczający wiele świetnych momentów (0:41 w "An Exit"
i dalej), jednak model rozprzestrzeniający się jedynie w pewnej
nakreślonej przestrzeni, ani myślący o jej przekroczeniu (podobnie
rzecz miała się z debiutem Alejandro Ghersi'ego, któremu dość
blisko do muzycznego idiomu Herndon). Niech więc będzie, że w tym
roku tytuł Mechanicznej Panny Młodej trafia do Holly, ale nie ma
się co przyzwyczajać do tego stanu rzeczy, bo przyszłość, mam
taką nadzieję, już wkrótce zrodzi kogoś, kto bezspornie
wyprzedzi swoje czasy.
Sufjan
Stevens
Carrie & Lowell
Asthmatic Kitty
Zrobiło się zamieszanie i niewyobrażalny hajp
wokół albumu tego świetnego songwritera. Problemem jest tylko to,
że Carrie & Lowell to żaden wielki album czy arcydzieło.
Prawdę mówiąc nie mieści się w moim topie 3 płyt Sufjana
(puściłem sobie Seven Swans i nie mam złudzeń, który
longplay jest lepszy). Oczywiście, to krążek udany, przy którym
można się wzruszyć, tyle tylko, że muzycznie to powrót do
początków, dlatego zaskoczenia nie ma. Ale na to można by
przymknąć oko, gdyby poziom kompozycji był niezwykle wysoki.
Niestety nie jest. Ale rozumiem Sufjana –
ten album był mu w pewien sposób potrzebny, jemu samemu, więc
artystyczne ambicje pewnie są tu mimo wszystko na drugim planie. Ale
tak to już jest, że gdy tylko pojawia się album zanurzony w
kontekście, krytyka dostaje wariacji i skupia się głównie na nim.
Wystarczy już tylko dopisać ideologię i wszystko się zgodzi:
okaże się nagle, że każdy dźwięk jest perfekcyjny, a sam Sufjan
jest natchnionym śpiewakiem, Ja nie potrafię tak tego nadbudować,
bo, co tu kryć, na płaszczyźnie CZYSTO MUZYCZNEJ Sufjan nie
powala, nagrywając zaledwie przyzwoity, a nawet bardzo dobry krążek.
Ale tego nie da się przetłumaczyć większości (zresztą nie
chciałbym tego), więc pewnie zostanę w mniejszości ze swoim
poglądem. No cóż, bywa.
Kendrick
Lamar
To Pimp A Butterfly
[Interscope / Aftermath / Top Dawg
Entertainment]
Jeśli good kid, m.A.A.d city było
autobiograficznym filmem o Kendricku Lamarze, to To Pimp A
Butterfly jest złożonym
z szesnastu epizodów serialem (leitmotiv "I remember you was
conflicted / Misusing your influence", jest jak zajawka "w
poprzednich odcinkach"). Kenny z jednej strony rozgrzewa
maniakalnych poszukiwaczy referencji i rozkminiaczy kontekstów:
kulturowych, politycznych, socjologicznych etc. etc., zaplątanych w
sieć hiperłączy Genius.com, dostarczając tej zgrai obfitego
plonu, który jest badany pod każdym możliwym kątem i rozkładany
na czynniki pierwsze. Natomiast z drugiej strony mamy podkłady
ulepione przez wyjebaną bitmejkingową ekipę (FlyLo, Thundercat,
Pharell, T. Martin), na których ponadto goszczą Snoop, Dr. Dre,
Anna Wise czy Bilal. Zasięg obejmuje nieskrępowanie funkujące
wymiary legendarnych Parliament i Georga Clintona ("Wesley's
Theory"), słychać przeszczepione, g-funkowe wibracje od DJa
Quika, 2Paca czy Dra Dre ("These Walls"), jest oświetlająca
organiczny oldschool aura niemal gospelowej celebracji ("For
Sale"), mamy wychillowane, dryfujące jamy łapiące kontakt z
Erykhą Badu ("You Ain't Gotta Lie"), rasowy hip-hopowy
protest ("The Blacker The Berry"), całe mnóstwo
jazzujących przejawów, pochylających się w stronę tradycji ("For
Free"), a nawet odrobinę aromatycznego eliksiru prosto od
Czarnego Mesjasza ("Complexion"), szkieletowe podrygi
znamionujące feeling Causers Of This ("Momma"), no
i jest też bazująca na lamentacji Radiohead przypowieść ("How
Much A Dollar Costs?"). Czy wszystko jest tak ikoniczne? Nie −
zdarzają się przestoje ("u" czy "i", a czasem
po prostu przydałaby się większa kondensacja), ale mimo wszystko:
Kendrick wraca po trzech latach i wciąż jest mocny.