Strony

poniedziałek, 25 maja 2015

Płyty 2015 #3

http://somecosmicsongs.blogspot.com/2015/05/pyty-2015-3.html


Postanowiłem wreszcie coś napisać o nowych płytach. I od razu wziąłem się za bardzo głośne tytuły: Holly Herndon, Sufjan Stevens i Kendrick Lamar.


Holly Herndon
Platform
4AD / Rvng Intl.

Herndon potwierdza tym albumem to, co już od dawno było wyraźnie odczuwalne. Chodzi mianowicie o to, że zawartość Platform, która w zamierzeniu ma być "muzyką przyszłości", futurystyczną wizją świata przełożoną na dźwięk czy symulakrycznym zbiorem odkrywającym ponowoczesny świat, gdzie rządzi cyfrowy postęp i jakiś digitalny dyskurs, w rzeczywistości jest tym, na co stać obecnych muzyków w 2015 roku. Dokładnie w tym, a nie w 2035 czy 2055. Już sam fakt, że słuchając longplaya co chwilę mam skojarzenia z Ellen Allien, Björk czy Aphex Twinem (a więc z postaciami unikalnymi, ale jednak przypisanymi do pewnego odcinka w czasie, czy się tego chce, czy nie), a czasami nawet z Cabaret Voltaire, co nie świadczy zbyt dobrze o idei, jaka wyłania się z "Morning Sun" czy "Home". To wciąż intrygujący model eksperymentowania z taneczną elektroniką, dostarczający wiele świetnych momentów (0:41 w "An Exit" i dalej), jednak model rozprzestrzeniający się jedynie w pewnej nakreślonej przestrzeni, ani myślący o jej przekroczeniu (podobnie rzecz miała się z debiutem Alejandro Ghersi'ego, któremu dość blisko do muzycznego idiomu Herndon). Niech więc będzie, że w tym roku tytuł Mechanicznej Panny Młodej trafia do Holly, ale nie ma się co przyzwyczajać do tego stanu rzeczy, bo przyszłość, mam taką nadzieję, już wkrótce zrodzi kogoś, kto bezspornie wyprzedzi swoje czasy.

Sufjan Stevens
Carrie & Lowell
Asthmatic Kitty

Zrobiło się zamieszanie i niewyobrażalny hajp wokół albumu tego świetnego songwritera. Problemem jest tylko to, że Carrie & Lowell to żaden wielki album czy arcydzieło. Prawdę mówiąc nie mieści się w moim topie 3 płyt Sufjana (puściłem sobie Seven Swans i nie mam złudzeń, który longplay jest lepszy). Oczywiście, to krążek udany, przy którym można się wzruszyć, tyle tylko, że muzycznie to powrót do początków, dlatego zaskoczenia nie ma. Ale na to można by przymknąć oko, gdyby poziom kompozycji był niezwykle wysoki. Niestety nie jest. Ale rozumiem Sufjana – ten album był mu w pewien sposób potrzebny, jemu samemu, więc artystyczne ambicje pewnie są tu mimo wszystko na drugim planie. Ale tak to już jest, że gdy tylko pojawia się album zanurzony w kontekście, krytyka dostaje wariacji i skupia się głównie na nim. Wystarczy już tylko dopisać ideologię i wszystko się zgodzi: okaże się nagle, że każdy dźwięk jest perfekcyjny, a sam Sufjan jest natchnionym śpiewakiem, Ja nie potrafię tak tego nadbudować, bo, co tu kryć, na płaszczyźnie CZYSTO MUZYCZNEJ Sufjan nie powala, nagrywając zaledwie przyzwoity, a nawet bardzo dobry krążek. Ale tego nie da się przetłumaczyć większości (zresztą nie chciałbym tego), więc pewnie zostanę w mniejszości ze swoim poglądem. No cóż, bywa.

Kendrick Lamar
To Pimp A Butterfly
[Interscope / Aftermath / Top Dawg Entertainment]

Jeśli good kid, m.A.A.d city było autobiograficznym filmem o Kendricku Lamarze, to To Pimp A Butterfly jest złożonym z szesnastu epizodów serialem (leitmotiv "I remember you was conflicted / Misusing your influence", jest jak zajawka "w poprzednich odcinkach"). Kenny z jednej strony rozgrzewa maniakalnych poszukiwaczy referencji i rozkminiaczy kontekstów: kulturowych, politycznych, socjologicznych etc. etc., zaplątanych w sieć hiperłączy Genius.com, dostarczając tej zgrai obfitego plonu, który jest badany pod każdym możliwym kątem i rozkładany na czynniki pierwsze. Natomiast z drugiej strony mamy podkłady ulepione przez wyjebaną bitmejkingową ekipę (FlyLo, Thundercat, Pharell, T. Martin), na których ponadto goszczą Snoop, Dr. Dre, Anna Wise czy Bilal. Zasięg obejmuje nieskrępowanie funkujące wymiary legendarnych Parliament i Georga Clintona ("Wesley's Theory"), słychać przeszczepione, g-funkowe wibracje od DJa Quika, 2Paca czy Dra Dre ("These Walls"), jest oświetlająca organiczny oldschool aura niemal gospelowej celebracji ("For Sale"), mamy wychillowane, dryfujące jamy łapiące kontakt z Erykhą Badu ("You Ain't Gotta Lie"), rasowy hip-hopowy protest ("The Blacker The Berry"), całe mnóstwo jazzujących przejawów, pochylających się w stronę tradycji ("For Free"), a nawet odrobinę aromatycznego eliksiru prosto od Czarnego Mesjasza ("Complexion"), szkieletowe podrygi znamionujące feeling Causers Of This ("Momma"), no i jest też bazująca na lamentacji Radiohead przypowieść ("How Much A Dollar Costs?"). Czy wszystko jest tak ikoniczne? Nie − zdarzają się przestoje ("u" czy "i", a czasem po prostu przydałaby się większa kondensacja), ale mimo wszystko: Kendrick wraca po trzech latach i wciąż jest mocny.